top of page

Czerwony lampas i niebieskie kepi

Fragment książki Bronisława Piętki, opisujący trudną drogę z Łomży do rodzinnego majątku Podjanowie:



„Minęliśmy gęsty las, potem pola piaszczyste, bezdrzewne, następnie dojechaliśmy do Czerwonego Boru – dużej połaci lasu, - ale tu konie, z początku energicznie popędzane, zupełnie osłabły i pomimo zachęcań, nawoływań, smagania bicyskiem, pomimo, że nasz automedon dla ulżenia ciężaru zlazł z fury, a za nim paru starszych chłopców, zaledwie z wielkim trudem dowlekły nas do dużej wsi Zbrzeźnicy, gdzie zmuszeni byliśmy zatrzymać się na dłuższy „popas”.


Po paru godzinach odpoczynku puściliśmy się w dalszą drogę i około godziny 9 wieczorem przyjechaliśmy do miasteczka Zambrowa, w którem roiło się od wojska rosyjskiego. Na rogatce zatrzymała nas warta, pytając o paszporty, - mieliśmy urlopy szkolne i pokazaliśmy je rewidującemu nas żołnierzowi. Właściwie nie zależało mu na naszych legitymacjach, bo przecież jako „nieprzyjaciele” nie byliśmy zbyt niebezpieczni, ale trzeba było opłacić się warcie. Daliśmy zatem ile kto mógł, po kilka lub kilkanaście groszy. Żołnierz otrzymawszy tę skromną łapówkę; brał nasze dokumenty, smolił łyżkę blaszaną o małą zatkniętą w latarce i zakopconą

Bronisław Piętka

przykładał do urlopów – co miało oznaczać, że stempluje nasze dokumenty.


Przepuszczono nas zatem do środka miasta, ale tutaj należało się jeszcze zameldować naczelnikowi wojennemu. Dopuszczeni przed oblicze pana porucznika i ustawieni w szereg, prosiliśmy pokornie o przepustki na dalszą drogę.


Pan porucznik dobrze widocznie usposobiony po obfitej kolacji, rozpytawszy skąd i dokąd jedziemy i nabłaznowawszy się, wspaniałomyślnie pozwolił nam wyjechać z miasta i dał nam żołnierza, aby nas przeprowadził przez rogatkę.


Było już po 10 w nocy, gdy zziębnięci i zgłodniali, bo wzięte na drogę skromne zapasy już dawno przez nas były spożyte, zaś resztę pieniędzy oddaliśmy warcie przy wjeździe do miasta – więc nawet bez herbaty – wyruszyliśmy z Zambrowa dosyć szybkiem tempem – prawie galopem, siedzący bowiem obok furmana przewodnik żołnierz energicznie przynaglał do pośpiechu zbiedzone szkapy żydowskie częstemi uderzeniami kolbą karabinu!


Dotychczas jechaliśmy szosą, więc droga była łatwa, teraz skręciliśmy na drożynę boczną, wąską, zasypaną śniegiem. Ja osobiście wcale nie znałem tej okolicy, ale szczęściem, znalazło się paru starszych kolegów, którzy podjęli się kierować furmanem i wskazywali mu dalszą drogę.


Dojechaliśmy wreszcie do jakiejś siedziby, ale widocznie zboczyliśmy z głównej drogi, bo znaleźliśmy się nagle w środku większego ogrodu, otoczonego naokoło płotem. W jaki sposób i którędy tam wjechaliśmy, dotąd nie mogę sobie wytłomaczyć, gdyż potem z ogrodu trudno nam było wyjechać, aż w końcu zdjąwszy z płota parę żerdzi wydostaliśmy się na szeroki gościniec, przechodzący przez dużą wieś, zwaną Czartosy, do której właśnie dwaj starsi wiekiem towarzysze podróży nas kierowali.


Zajechaliśmy przed okazalszą chałupę szlachecką, gdzie trafiliśmy na większe

Z książki B. Piętki

zebranie rodzinne. Przywitawszy się grzecznie z bracią szlachtą, prosiliśmy o gościnę i pomoc, bo szkapy nasze były już do niczego. Ponieważ szlachta tego zaścianka znała nazwiska naszych rodziców, więc chętnie pośpieszono z pomocą. Zaprzężono do bryczki dwa młode, rącze konie, posadzono na koźle pijanego trochę woźnicę i w ciągu 3 kwadransów dotarliśmy szczęśliwie do miasteczka Andrzejewa, graniczącego już z posiadłością mego ojca.


Ale do domu rodziców nie łatwo się było dostać, bo rogatki miejskie były zamknięte i pilnowała ich warta żołnierska. Przejazd zatem nie był możliwy bez przepustki, którą wydawał kapitan roty tam konsystującej, pan kapitan zaś spał w tym czasie i nikt go nie śmiał budzić, bo było zbyt wcześnie, zaledwie 5 godzina rano. Należało parę godzin poczekać na przebudzenie komendanta.


Słowem stało się tak, jak mówi przysłowie wiejskie;

„Choć blisko widać,

Ale daleko dybać”.


Weszliśmy tymczasowo do mieszkania młynarza, gdzie spali na ziemi żołnierze, straż trzymający. Byłem senny, zziębnięty i zmęczony nocną podróżą i przebytemi wrażeniami, usiadłem potulnie na odwróconej dzieży od chleba i drzemiąc, oczekiwałem cierpliwie chwili, kiedy będę mógł wyjechać.


Dopiero około 8, otrzymawszy przepustkę, zgłodniały, przemarzły i wyczerpany dotarłem nakoniec do domu rodzicielskiego, gdzie z radością i otwartemi rękami byłem przez wszystkich przyjęty.


Był to pierwszy dzień Bożego Narodzenia 1863 roku.”



bottom of page